Seks, czyli opowieść o relacji (wywiad z dr Katarzyną Grunt-Mejer)
„Normalne” czy wykraczające poza normę? Takie pytanie przyprawia o ból głowy niejednego eksperta. Ale szczególne wyzwanie stanowi dla seksuologów.
Zespół pod kierownictwem dr Katarzyny Grunt-Mejer prześledził wpływy naukowe i pozanaukowe kształtujące klasyfikację zaburzeń seksualnych i konsekwencje dla pacjentów, wynikające z przyjmowania danego systemu.
Urszula Korman-Hollanek: Badanie, którym Pani kierowała odnosiło się do norm w seksuologii, tymczasem seksualność człowieka zawsze budziła wiele kontrowersji i od dziesięcioleci była przedmiotem rozmaitych prób definiowania. Jednocześnie to chyba jedno z najtrudniej definiowalnych pojęć. Udało się je przybliżyć?
dr Katarzyna Grunt-Mejer: Właściwie całe nasze badanie koncentrowało się wokół tego, jak specjaliści zajmujący się zdrowiem seksualnym rozumieją seksualność. Interpretacja pojęcia seksualności będzie oczywiście zależeć od tego czy mówimy o teoriach/modelach socjologicznych, psychologicznych, medycznych czy jeszcze innych. Dlatego z definicją seksualności jest trochę, jak z definicją miłości – jest to raczej zbiór pewnych uczuć i postaw, niż jedno uczucie; z seksualnością jest podobnie – zawiera mnóstwo korelatów, które bardziej określają jej obszar niż ją samą.
Badania, o których za chwilę powiemy więcej, niczego nie ułatwiły?
W pewnym sensie – wręcz przeciwnie, podejście specjalistów, z którymi rozmawialiśmy wyraźnie różniło się w zależności od obszaru, którym się zajmowali. Wywiady z seksuologami pokazały, że znaczna ich część wiąże seksualność z relacyjnością, czyli ze sferą, w której z jednej strony realizuje się pewna zmysłowość i potrzeby cielesne, a z drugiej – potrzeba więzi, tworzenia i pogłębiania intymności. Ale istnieje też znaczna grupa specjalistów, którzy określali seksualność jako, przede wszystkim, relację z własnym ciałem, z jego funkcjami przyjemnościowymi. Tak rozumiana seksualność będzie sprowadzała się głównie do uzyskania podniecenia seksualnego, orgazmu lub innej satysfakcji erotycznej.
I wcale nie musi to być powiązane ze sferą głębszych emocji?
Nie, sfera emocjonalna nie musi temu towarzyszyć. W tym rozumieniu, ze zdrowiem seksualnym mamy do czynienia wtedy, kiedy dana osoba posiada sprawne funkcje seksualne, czyli może uzyskać i utrzymać podniecenie, doświadczyć orgazmu i gdy nie ma kompulsywnych zachowań seksualnych. Warto podkreślić, że fizjologiczne rozumienie seksualności (jako sposobu na rozładowanie napięcia) częstsze jest u lekarzy niż u psychologów, częściej występuje u seks-coachów niż u psychoterapeutów i wynika z nieco innej definicji zdrowia seksualnego. Na drugim biegunie znajdują się specjaliści ujmujących seksualność relacyjnie, analizujący przede wszystkim w jaki sposób sfera cielesna realizuje się między dwiema osobami. Jak widać, różnica jest ogromna, w pierwszym rozumieniu istotą seksualności jestem „ja” i „moja” przyjemność, także wtedy, gdy do osiągnięcia tej przyjemności używam partnera.
Używam?
Tak, traktuję instrumentalnie.
Czy to postawa krzywdząca?
Niekoniecznie. Partner może się na to zgodzić i świadomie stać się przedmiotem, a nie podmiotem pożądania. Priorytetem stają się wówczas potrzeby jednej strony, a druga służy do ich zaspokojenia.
Z kolei – w relacyjnym pojmowaniu seksualności nie chodzi już tylko o ciało i jego funkcje.
W szerszym, relacyjnym rozumieniu seksualności ogromną rolę odgrywa komunikacja z partnerem – to na ile potrafimy odsłonić się ze swoimi potrzebami, ale także czy jesteśmy odpowiednio uwrażliwieni na potrzeby drugiej strony. I tym razem ważne jest, czy traktujemy partnera podmiotowo.
Czy relacyjne traktowanie seksualności jest częściej przypisane do kobiet?
Niekoniecznie. Ani płeć lekarza specjalisty, który brał udział w badaniu ani płeć jego pacjentki/pacjenta nie miała większego znaczenia, zdecydowanie istotniejsze okazało się postrzeganie własnej roli zawodowej. W badaniu uczestniczyli lekarze różnych specjalności m.in. neurolodzy, ginekolodzy, androlodzy (ze specjalizacją z seksuologii) i to właśnie ścieżka zawodowa determinowała podejście do problemu. Lekarze, którzy nie byli psychiatrami koncentrowali się głównie na tym, by przywrócić pacjentowi określone fizjologiczne funkcje seksualne, np. wzmocnić erekcję, pomóc w uzyskaniu orgazmu, uruchomić pożądanie rozumiane wyłącznie w sensie biologicznym jako fizjologiczne napięcie. Zakładali, że takie są oczekiwania pacjenta i przez ten pryzmat postrzegali ideały leczenia. I o ile dla lekarzy zorientowanych na ciało najistotniejsze były funkcje seksualne, o tyle dla psychiatrów czy psychologów – ważniejsze stawały się kwestie emocjonalne, a seks miał ułatwić zaspokajanie potrzeb pozaseksualnych takich, jak bliskość z partnerem, poczucie bezpieczeństwa, czy poczucie własnej wartości. Wszyscy specjaliści byli natomiast zgodni co do tego, że seksualność jest obszarem, który można realizować dobrze lub źle i że ta dobra realizacja wymaga spełnienia określonych zasad.
Jakie to zasady?
Jedna z podstawowych – nie krzywdzę siebie i nie krzywdzę innych, seks jest konsensualny, czyli żaden z partnerów nie uprawia go pod presją, partnerzy są na podobnym poziomie rozwoju psychoseksualnego oraz – nie ma ryzyka wykorzystania jednej strony przez drugą. Wedle specjalistów należy także unikać tzw. niezdrowej regulacji seksualności, czyli sytuacji, w których seks jest jedynie narzędziem służącym do rozładowania napięcia, złości, czy frustracji albo pełni wyłącznie funkcję ucieczki od problemów dnia codziennego.
To jest dobry moment, żeby powiedzieć więcej o samej pracy badawczej. Zacznijmy od początku – czemu miał służyć projekt, jakie były jego założenia, jakich metod użyto?
Jak wspomniałam, część empiryczna opierała się na wywiadach ze specjalistami zdrowia seksualnego. Eksperci zaliczali się do trzech grup; w pierwszej znalazły się osoby, które miały wykształcenie psychologiczne i jednocześnie certyfikat seksuologa (lub były w trakcie certyfikacji), w drugiej – lekarze (w tym psychiatrzy) ze specjalizacją w seksuologii medycznej, a trzecią stanowiły osoby, które miały inne rodzaj wykształcenia seksuologicznego, np. seks-coache z zagranicznymi certyfikatami. Zależało nam na szerokim spectrum ekspertów, by dobrze odzwierciedlić obszar, z którego korzysta przeciętny pacjent/klient, szukając pomocy seksuologicznej. Osoba szukająca terapii u osoby określającej się jako seksuolog trafi na specjalistę, z którejś z wymienionych grup, tymczasem są to specjaliści o skrajnie innym przygotowaniu zawodowym i podejściu do problemów pacjenta. Przeprowadzając wywiady szukaliśmy różnic i podobieństw w podejściu do ideałów zdrowia seksualnego, w metodach pracy, a także w analizie systemu kształcenia seksuologicznego.
Ile takich rozmów przeprowadzono?
Ostatecznie – czterdzieści siedem. Wśród naszych rozmówców znalazło się też dwóch seksuologów, określających siebie jako seksuologowie chrześcijańscy; było to o tyle istotne, że dzięki temu mogliśmy sprawdzić także, czy i jeśli tak, to w jaki sposób osobiste wartości wpływają na pracę seksuologa.
W jaki sposób byli dobierani konkretni specjaliści z wymienionych grup?
Zaczęłam od osób decydujących o kształcie formalnym polskiej seksuologii, czyli zwróciłam się do czołowych polskich seksuologów lub osób, które miały wpływ na kształcenie przyszłych seksuologów w Polsce. Zależało mi także na tych, którzy poprzez swoje działania, aktywność medialną i szkoleniową kształtują potoczne rozumienie terapii seksualnej.
A możemy przywołać konkretne nazwiska?
Nie mogę wyjawić nazwisk osób udzielających wywiadów, ale z przyjemnością mogę powiedzieć, że udało się zaprosić do badania znaczną część osób ze znaczącym wkładem w stan i wizerunek polskiej seksuologii. Drugim kryterium doboru konkretnych rozmówców była różnorodność nurtów psychologicznych i medycznych; pod tym względem także zdołaliśmy znaleźć optymalną reprezentację. Wyniki pokazały, że to bardzo ważne rozróżnienie. Na tle wszystkich innych nurtów, szczególnie nurt psychoanalityczny wyróżniał się pod względem specyfiki spojrzenia na zdrowie seksualne.
Jaka to specyfika?
Nurt psychoanalityczny kładzie zdecydowanie większy nacisk na relacyjność, jest w nim też mniej akceptacji dla nienormatywności. Inaczej mówiąc – przedstawiciele tego nurtu wykazują większą podejrzliwość wobec określonych zachowań, dopatrując się w nich podłoża o charakterze zaburzeń. W taki sposób podchodzą np. do związków niemonogamicznych, instrumentalnego traktowania seksualności czy do transpłciowości.
To, co przez wielu psychologów i niemal wszystkich seks-coachów oceniane jest jako niegroźna specyfika jednostki wpisana w jej tożsamość, dla psychoanalityków może być sygnałem zaburzenia (choć w gronie naszych rozmówców znalazł się też psychoanalityk deklarujący większą niż reszta badanych akceptację dla związków niemonogamicznych). Kolejną kwestią odróżniająca psychoanalityków od pozostałych psychologów były np. źródła podniety; znaczna część psychologów nie widziała odstępstwa od normy, gdy w seksie partnerskim któraś ze stron (lub obie strony) używają fantazji seksualnych, by zwiększyć swoje podniecenie, natomiast badani psychoanalitycy częściej interpretowali to jako przejaw blokady na partnera czy na sam akt rzeczywistego seksu. Sceptycznie podchodzili także do seksu traktowanego instrumentalnie, służącego jedynie rozładowaniu emocji, czy relaksowi, nie zaś – pogłębianiu więzi, podczas gdy reprezentanci innych nurtów psychologicznych taką motywację seksualną akceptowali jako wpisującą się w normę.
Omówiłyśmy część praktyczną, a jak wyglądała druga – teoretyczna część projektu?
Prześledziłyśmy zmiany dotyczące norm seksuologicznych na przestrzeni ponad 70 lat, od początku istnienia specjalistycznych klasyfikacji, czyli od 1952 r. Interesowały nas także przyczyny tych zmian. Zebrałyśmy szczegółowe informacje na temat ówczesnych modeli zaburzeń seksualnych oraz wpływów, którym podlegały. Gdybym miała w uproszczeniu opisać wnioski płynące z tej części badań, musiałabym zwrócić uwagę na fakt, że pierwsze klasyfikacje dotyczące zaburzeń seksualnych (choć określane jako medyczne) były właściwie odzwierciedleniem przekonań osadzonych w normach społecznych, kulturowych, czy prawnych. Czyli to, co kiedyś nazywano zboczeniem, a co dziś określamy jako zaburzoną preferencję seksualną, odnosiło się do skłonności oraz zachowań budzących niesmak społeczny. Nie istniała natomiast żadna jasna definicja, z której wynikałoby, że jest to zaburzenie psychiczne. Krótko mówiąc, na początku seksuologii klinicznej odróżnienie normy od tego, co normą nie jest opierało się przede wszystkim na zmedykalizowanej ocenie społecznej. Dopiero później, gdy powstawał DSM-3 (red. Diagnostyczny i Statystyczny Podręcznik Zaburzeń Psychicznych, z ang. Diagnostic and Statistical Manual of Mental Disorders z 1980 r.) zaczęto się zastanawiać, czy zaburzenia seksualne można bardziej obiektywnie zdefiniować.
Nastąpił przełom?
Wprowadzono poważne zmiany, „niesmak społeczny” nie był już wystarczającym argumentem, by uznać określone zachowanie za zaburzenie. Na tej fali z klasyfikacji zaburzeń wyeliminowano m.in. nimfomanię. No bo czymże ona jest? Bardzo silną potrzebą seksualną u kobiet. Ale kto miałby zdecydować, czy dana pani chce seksu za bardzo, czy też nie? Okazało się, że nimfomania nie spełnia ani medycznych ani psychologicznych kryteriów zaburzenia. Psychologiczne spełniałaby wtedy, gdyby towarzyszyło temu silne cierpienie, a medycznie – gdyby stanowiło zagrożenie dla zdrowia.
Ktoś mógłby powiedzieć, że zwiększa np. ryzyko wystąpienia określonych chorób.
Nie bardziej niż intensywność działań na innych obszarach życia, uprawianie sportów ekstremalnych też przecież zwiększa ryzyko wystąpienia komplikacji medycznych. Nie można więc tej miary uznać za wystarczające kryterium.
Jakie, wobec tego, zaproponowano kryteria zaburzeń seksualnych?
W latach 60. rzeczywiście rozgorzała intensywna dyskusja na ten temat i ta dyskusja pociągnęła za sobą zmiany w rozumieniu preferencji seksualnych. Kluczowe dla tych ustaleń okazało się pytanie, czy osoba posiadająca daną preferencję, orientację, czy upodobanie może się realizować bez przeszkód w relacji z druga osobą oraz na innych obszarach życia. Jeżeli może, to wskazana preferencja przestaje być zaburzeniem. I tym sposobem z klasyfikacji zaburzeń wypadły m.in. zachowania nieheteroseksualne; zauważono bowiem w końcu, że osoby homoseksualne mogą tworzyć udane długotrwałe intymne związki i realizować się w miłości, w pracy oraz w życiu społecznym równie dobrze, co osoby heteroseksualne. Pamiętajmy jednak, że zmiany zachodzące w postrzeganiu określonych zjawisk nigdy nie są zero-jedynkowe. W tym wypadku przejściem między “starym” a “nowym” stał się tzw. dystres, czyli cierpienie.
Możemy wyjaśnić to pojęcie?
Przez ponad dwadzieścia lat funkcjonowała w seksuologii kategoria homoseksualności egodystonicznej, odnoszącej się do sytuacji, w której osoba czująca pociąg do tej samej płci cierpi z tego powodu. I to była ta szara strefa, moment przejściowy między patologizacją, a depatologizacją orientacji homoseksualnej. Dopiero argument, że tzw. „osobiste cierpienie” w przypadku osób homoseksualnych nie jest zakorzenione w jednostce, nie jest osobiste. Wywołuje je kultura. Gdyby ta była akceptująca, gdybyśmy mieli normy, które pozwalają się osobom homoseksualnym realizować bez strachu przed dyskryminacją i stygmatyzacją, to cierpienie nie miałoby miejsca.
Podobnej argumentacji można by użyć względem cross dressingu, zwanego w klasyfikacjach transwestytyzmem, który także utrzymywał się długo w grupie zaburzeń. Gdyby społeczeństwu nie przeszkadzało to, że mężczyzna wychodzi na ulicę w sukience, to prawdopodobnie on sam też nie czułby osobistego dystresu – cierpienia.
W jaki sposób zmiany społeczno-kulturowe wpływają na kształtowanie norm w seksuologii?
Stopniowo w klasyfikacjach pojawiało się coraz mniej zaburzeń, które określano tak tylko dlatego, że dana aktywność nie była tolerowana społecznie (choć nie przynosiła nikomu szkody). Ścieżka zmian normatywnych poprowadziła nas od naleciałości prawnych, społecznych, religijnych poprzez kategorię cierpienia aż do współczesnego ujęcia, które zakłada, że jeśli dane zachowanie nie jest krzywdzące i nie sprawia cierpienia, to jest akceptowalne.
Jeśli chodzi o wpływy kulturowe to najlepiej je omówić na bazie pożądania. W konstrukcji niskiego pożądania jako zaburzenia najlepiej ukazuje się wpływ gender. Znacznie więcej kobiet niż mężczyzn jest diagnozowanych przez specjalistów jako osoby o obniżonym pożądaniu. Pojawia się pytanie, w jakim kontekście i względem kogo diagnozowane jest owo obniżenie. Wystarczy się przyjrzeć statystykom, żeby zobaczyć, że osoby, które są diagnozowane to są kobiety w monogamicznych, dłuższych związkach, heteroseksualnych związkach. I tam, gdzie występuje rozbieżność poziomu pożądania między partnerami jest ona tłumaczona zaburzeniem kobiety. Co ciekawe, kobiety te mogą być diagnozowane jako dysfunkcyjne nawet wtedy, gdy równolegle odczuwają silny pociąg do innych osób niż ich stały partner. W takich relacjach nie diagnozujemy mężczyzn jako osób o za wysokim, względem partnerki, pożądaniu. Nie uwzględniamy też całego szeregu czynników hamujących kobiece pożądanie takich, jak obciążenie kobiety rolą zawodową i domową, opieką nad partnerem, dźwiganiem ciężaru pracy emocjonalnej w związku. W jakimś stopniu wciąż ciąży nad tymi relacjami brzemię androcentrycznej kultury zorientowanej na męską przyjemność i na dopasowanie kobiecych zachowań oraz funkcji właśnie do niej.
Jakie konkretnie zachowania seksualne znajdują się na dzisiejszej liście zaburzeń?
Obecnie wyklarowały się dwie grupy zachowań znajdujących się poza normą – pierwsza to dysfunkcje seksualne, które odnoszą się do fizjologicznych aspektów, a druga – to niecodzienne upodobania seksualne, które można określić jako szkodliwe społecznie, jak np.: ekshibicjonizm, pedofilia, sadyzm seksualny zakładający brak zgody partnera. Ale już zupełnie inaczej traktowany jest sadomasochizm, który realizuje się za zgodą wszystkich stron.
Część specjalistów podnosi jeszcze kwestię ryzyka dla zdrowia (własnego lub partnera) bez względu na wyrażona zgodę na dane zachowanie seksualne. I tu znowu pojawia się przepaść między lekarzami, którzy powiedzą, że np. intensywne podduszanie jest zaburzeniem, bo potencjalnie szkodzi zdrowiu fizycznemu, a psychologami, którzy częściej stwierdzą, że jest to świadoma decyzja osoby podduszanej. Jeśli wybrała taką drogę do osiągnięcia orgazmu, to należy to uszanować.
Z drugiej strony, istnieje i zawsze istniał tzw. dyktat większości.
Bo norma statystyczna też jest normą, choć formułując zasady rzadko w ten sposób myślimy. W latach 60. i 70. naukowcy tworzący DSM-3 zrobili założenie, że normy trzeba oprzeć na czymś namacalnym, mierzalnym i obiektywnym, dlatego posłużyli się liniowym modelem reakcji seksualnych; model zakładał, że człowiek najpierw odczuwa ochotę na seks, ochota prowadzi podniecenia fizjologicznego, a to z kolei prowadzi do orgazmu, po którym następuje odprężenie. Model ten w dużej mierze był oparty na badaniach fizjologii: mierzono tętno, napięcie powierzchniowe skóry i całą masę innych obiektywnych parametrów. Sprawę skomplikował jednak fakt, że do tego pakietu funkcji fizjologicznych dorzucono pożądanie, które oczywiście jest czynnikiem całkowicie subiektywnym. Nikt go nie dotknie, nie da się go zmierzyć, ocenia je klinicysta w oparciu o swoje doświadczenie. I norma znowu okazała się niedoskonała.
W jaką stronę, Pani zdaniem, będzie ewoluować rozumienie seksualności i norm w seksuologii? Co przyniesie przyszłość?
Zmiany wszelkich klasyfikacji dotyczących zdrowia to proces, który potrzebuje czasu. Ale już teraz w środowisku profesjonalistów bardzo wyraźnie zaznacza się nowy sposób pojmowania zdrowia seksualnego. Coraz więcej specjalistów na pierwszym miejscu stawia psychologiczny dobrostan, do którego potrzebujemy seksualności jako źródła przyjemności zmysłowej, niekoniecznie nastawionej na osiągnięcie celu jakim jest orgazm. Można powiedzieć, że norma z funkcjonalnej zmienia się na „przyjemnościową” i „bliskościową”. To jest coraz wyraźniej widoczne i myślę, że będzie miało odzwierciedlenie w przyszłych klasyfikacjach. W pewnym sensie potwierdzają to też nasze badania; nasi rozmówcy byli przecież pytani o seks, a w 90. procentach przypadków rewanżowali nam się opowieścią o relacji, podatności na zranienie, lęku przed odrzuceniem i intymności.
Dziękuję bardzo za rozmowę.
Urszula Korman-HollanekBadanie:
Projekt badawczy pod kierownictwem dr Grunt-Mejer pt. "Pojęcie normy w seksuologii – analiza pochodzenia kryteriów diagnostycznych oraz ich społeczne i etyczne konsekwencje" uzyskał dofinansowanie w latach 2017-2020 w konkursie SONATA Narodowego Centrum Nauki.
Autorka badań
Publikuje w polskich i zagranicznych czasopismach naukowych z dziedziny psychologii, etyki i seksuologii. W latach 2013-2015 kierowała międzynarodowym projektem badającym postawy wobec relacji niemononormatywnych „Around consensual non-monogamies – assessing attitudes toward non-exclusive relationships and motivation to participate in them". Jest również członkiem komitetu naukowego największej światowej konferencji poświęconej związkom nienormatywnym „Conference on the Future of Monogamy and Non-monogamy”.
Przejdź do biogrmu